Grzeczne, bo polskie seriale obyczajowe

W Polsce mamy sporo seriali obyczajowych przeznaczonych dla każdej grupy wiekowej. Pionierem stał się Klan, później mogliśmy oglądać losy Mostowiaków w M jak miłość czy perypetie lekarzy w Na dobre i na złe. Wszystkie te seriale - czy to stare, czy nowe - łączy jedno: są grzeczne, wygładzone, bazujące na takich samych lub podobnych schematach. Różnią je dwie rzeczy: bohaterowie, a więc ich imiona oraz miejsce kręcenia scen.



Bohaterowie najpopularniejszych polskich seriali obyczajowych mają być wzorem dla przeciętnego widza. Przeciętnego, a więc zwykłego, pospolitego, który przychodzi zmęczony po pracy, gdzie płacą mu średnią krajową, nie ma ciekawych zajęć i zwyczajnie szuka wrażeń, podglądając życie ulubionych postaci. Te zaś często są czarne albo białe, to znaczy w stu procentach złe, mściwe, cwane czy skąpe albo kochające, sprawiedliwe, dobre, kulturalne czy uprzejme. Próżno szukać odzwierciedlenia prawdziwego życia: większość bohaterów albo klepie biedę na wsi, albo zarabia kokosy w mieście, ma dwa samochody, duże i przestronne mieszkanie oraz czas na realizowanie swoich pasji. Matki zazwyczaj pokazane są jako super bohaterki, które znajdują chwilę na dzieci, męża, przyjaciółki, pracę i wizyty u kosmetyczki czy fryzjerki. Nawet jeśli są typowymi kurami domowymi, nie muszą martwić się o pieniądze, bo ich mężowie są właścicielami firmy, prawnikami, lekarzami albo dziedzicami sporego spadku po zmarłym wujku. Część z nich posiada nawet własne ziemie...


Ale w ich sielankowym, idyllicznym życiu nie brak sporych wrażeń. W każdym sezonie co najmniej jeden bohater zostaje porwany, zgwałcony czy zamordowany albo ginie w wypadku samochodowym. Czemu? Powody są dwa. Pierwszy: trzeba czymś przyciągnąć widzów. Byłoby nudno, gdyby postaciom wciąż się wiodło, a z racji tego, że większość tego typu seriali nie posiada wątku przewodniego (a nawet jeśli, jest on rozczłonkowany na milion innych), należy ubarwić ich idealne życie. Drugi - ile można grać w jednym serialu? No właśnie. Aktor też człowiek i, chociaż główna rola w jednym z popularniejszych seriali to kura znosząca złote jajka, taki interes może się kiedyś znudzić. Co lepszym aktorom lub aktorzynom zdarzy się wygrać los na loterii i dostać rolę w filmie czy angaż w teatrze. A wiadomo, że wtedy czasu na serial nie będzie. Jeśli do tego dojdzie jurorowanie bądź uczestnictwo w muzycznym show przewodnim stacji, trzeba wybrać: serial albo program. Wówczas scenarzyści muszą wymyślić jakiś sposób na pozbycie się postaci. Może to być wyjazd na stałe za granicę, wypadek samochodowy, morderstwo albo zamknięcie w szpitalu psychiatrycznym. Ale coś trzeba wybrać. 


Niestety, nie zawsze udaje się uśmiercić bohatera wedle jego oczekiwań. Czasami postać ginie w haniebny i żałosny sposób, co jest dowodem na żal twórców serialu, że znany aktor, który zapewnia oglądalność znika z tasiemca. Takim przykładem jest śmierć Hanki Mostowiak w kartonach czy uderzenie o podłogę Ryśka Lubicza. Ten ostatni przynajmniej zginął jak bohater, bo tuż przedtem gonił za złodziejem. 

Zaskakujące jest to, że chociaż bohaterowie w polskich serialach obyczajowych nie przeklinają, nie mlaskają w czasie jedzenia i zawsze proponują sobie herbatę od wejścia, równocześnie zdradzają, oszukują, kradną i spiskują. Ta ich poprawność jest więc tylko pozorna, a przez to serial nie wydaje się wiarygodny. Dopóki jednak ludziom podobają się tego typu seriale, dopóty będą kręcić kolejne sezony... Trudno się dziwić, jest to wszak intratny biznes.
  

Raczkujący Kujawa, czyli o rodzącym się talencie (?)


Pewnie nic Wam to nazwisko nie powie, ale radzę już dziś przyjrzeć się trzem filmom krótkometrażowym utworzonym dzięki uprzejmości Błażeja Kujawy. Niewiele o nim wiadomo, poza tym, że nie boi się kontrowersyjnych rozwiązań i, mimo że jego debiut raczej nie należał do udanych, obecnie może pochwalić się pierwszymi sukcesami. Czas, by do głosu doszło bezkompromisowe pokolenie dzisiejszych trzydziestolatków, przemierzających ścieżki sławy bez cienia pruderii.

Pierwszy film krótkometrażowy o nazwie Krwawy księżyc został wyprodukowany w 2010 roku. Z tym tworem mam o tyle problem, iż jego "ojciec" otwarcie przyznaje na swoim kanale Youtubowym, że miało być kiczowato i żenująco... Co jak co, ale zbiło mnie to trochę z tropu. Nie wiem, w takim razie, po co w ogóle zabierać się za tworzenie czegokolwiek, co ma wspólnego z kinematografią. Ale ok, do rzeczy. 


Trzynastominutowy horror-komedia-animacja opowiada o... niczym. Tak bym to mogła podsumować. Początek nie jest dobry, bowiem widzimy dwójkę młodych ludzi w samochodzie, która poznała się na dyskotece. Kwestie i dziwna dykcja aktorów mogłyby się sprawdzić w jakiejś reklamie podpasek, ale tutaj są bezużyteczne. Dziewczyna swe role wypowiada z pewnym przekąsem, wręcz niechęcią i cały czas mam wrażenie, że żuje gumę. Z chłopakiem jest nieco lepiej, nie mizdrzy się do kamery, wydaje się również bardziej solidny. Fakt, Kujawa miał pod ręką dosyć ładnie iskrzącą się perełkę, jednak tego nie wykorzystał, bo dalsza część jest zaprzeczeniem jego rodzącego się talentu... I o ile, ciemnowłosa modelka nie ma żadnych szans, by obronić ten film, tak w tym chłopaku drzemie ukryty potencjał. Miałam nadzieję, że do tego dojdzie i przez chwilę, Krwawy księżyc był w miarę dobrą hybrydą. Nastrój, jaki stworzył Kujawa zakrawa o poprawnie wykonany horror - błyszczący się księżyc wyłaniający się zza ciemnych chmur wygląda zarówno romantycznie, jak i strasznie. Wracając do fabuły, dziewczyna wyraźnie flirtuje z poznanym przypadkowo blondynem, który odwozi ją do domu przez upiorny las. Nagle jednak niewiasta prosi, by młodzieniec zatrzymał swój wehikuł. Wysiada z samochodu po to, by wykonać erotyczny taniec przed maską samochodu i robi się gorąco. Po tym pokazie popisów tanecznych, chłopak wysiada z auta z pewnym niecnym planem... ale tak naprawdę, idzie się odlać w krzaki, by następnie przemienić się w wilkołaka w czasie pełni księżyca. Interesujące, prawda? Też tak uważam i już chytrze zatarłam dłonie, bo zaczęło się robić ciekawie - oto prawdziwe polskie kino grozy! Jednak po upływie minuty, czar prysł... Kicz zastąpił genialnie pokazany las, księżyc, dziewczynę - wszystko. Ale pozwólcie, że ograniczę się do jednego zdania: mogło być lepiej. Gdyby reżyser nie spartaczył swojej roboty (ten chłopak naprawdę już przemieniał się w wilkołaka jest to bardzo dobra, jak na polskie warunki scena), Krwawy księżyc mógłby faktycznie pokryć się czerwienią, przerażając do ostatniej kropli krwi. Szkoda, że się nie udało. 

Krwawy księżyc, 2010



Idąc za ciosem, rok później pojawia się Badass, będący skrzyżowaniem pornola i teledysku Acid Drinkers, Love Shack. Nie mam tu za wiele do powiedzenia, gdyż krótkometrażówka trwa tylko 4 minuty. Jest już lepiej, gdyż bohaterki nic nie mówią, tym samym, film jest całkiem znośny, choć i tak średni.  Plus jest taki, iż pojawia się trup w postaci jakiegoś mężczyzny, ale minus za rozjechanego kotka, napawającego się pięknem natury na wydeptanej dróżce. 



Badass, 2011



Wreszcie w 2013 roku pojawia się Anioł. Widać, Błażej Kujawa poszedł po rozum do głowy i zrozumiał, że musi nieco się postarać, by zyskać szacunek i zaufanie widzów. Anioł posiada kilka bardzo dobrych momentów, między innymi, skrzypiące drzwi, kreujące nastrój horroru czy facet leżący z czymś pochodzącym z jego wnętrza (czy to mózg?). W porównaniu z krwawo- żenującym debiutem, jest to świetna krótkometrażówka. W roli głównej występuje... Anna Mucha, do tej pory znana polskim widzom jako naczelna celebrytka. Ten film jednak ukazuje jej umiejętności i warsztat, zarazem, jak na tak prosty scenariusz, zaskoczyła mnie. Być może, po Aniele przestanie być tak niechlubnie kojarzona, a widzowie przypomną sobie, czym tak w zasadzie się para od kilkunastu lat?

 Kujawa bawi się efektami, nastrojami, dialogami, a także estetyką. Raz prezentuje nam porządny dreszczowiec, innym razem, ckliwy melodramat, komedię czy thriller. Ale, tak jak mówiłam, nie jest źle, biorąc pod uwagę, że film trwa jedynie trzynaście minut. Ciekawostką jest, że Mucha zgodziła się zagrać w filmie początkującego reżysera całkowicie za darmo. 
Chociaż nie miałam wygórowanych oczekiwań, i tak się nie zawiodłam. Jest to po prostu niezła produkcja i, jak na tak ograniczony budżet, podoba mi się.


Jeśli tylko Kujawa raczy podążać w stronę Anioła, jestem pewna, że zostanie zapamiętany na długo (film był pokazywany na festiwalu w Gdyni), tego mu właśnie życzę. Zresztą, po ostatniej chwalonej produkcji, która ma już na koncie pewne wyróżnienie, Błażej Kujawa nie spoczywa na laurach. Już niedługo będziemy mogli obejrzeć czwarte dzieło artysty, Paranoję.



Anioł, 2013

Źli Filmwebowicze


Dzisiaj napiszę o użytkownikach Filmwebu. O tym, w jaki sposób druzgoczącą krytyką odnoszą się do całkiem niezłych, aczkolwiek trudnych filmów; o tym, że piszą nieraz totalne głupoty czy też rzeczy nieadekwatne do sytuacji; o sposobie ich "jedynkowania" i ogólnie, o nich. Dobra, może to, co napiszę będzie nudnym powtórzeniem, ale... Nie znam się na filmach. Tak, mówię to otwarcie. Co prawda, jestem tylko nieco bardziej wyczulona na zjawiska estetyczne, niż być może inny odbiorca (a to sprawia, że nie fiknę ze śmiechu na widok psiej kupy ze Strasznego filmu 5...), fascynuję się też paroma niezwykłymi aktorami, jak Goeffrey Rush czy Kate Winslet i po prostu, lubię dobre kino, ale nie jestem znawcą. Dlaczego? Już wymieniam.

Nie jestem studentką filmoznawstwa, ani innego kierunku powiązanego z filmami. Stąd kompletnie nie rozróżniam dobrej gry aktorskiej od kiepskiej. Owszem, istnieją wyjątki (przecież nie uznam tego, co już widziałam w wykonaniu takiej Paris Hilton za dobre czy chociażby, poprawne). Ale to i tak jest nikła wiedza i raczej, sugeruję się swoim wyczuciem smaku czy intuicją.
Nie obejrzałam takiej ilości filmów, która wprawiłaby kogokolwiek w zachwyt.
Nie znam nikogo sławnego. Jeszcze.
Odczuwam niechęć względem niektórych... zjawisk filmowych. Fakt, staram się z tym walczyć, jednak pewne rzeczy są niezależne od nas. Nie wszystko przecież musi się podobać. Nie wszystko kupujemy.


Zacznę od tego, że większość użytkowników Filmwebu nie rozumie filmów, które ogląda. Nie chodzi mi o filmy proste w odbiorze, niewymagające naszego skupienia, a o kunsztowne dzieła artystyczne. Może tu wszystkich zaskoczę, jednak muszę podzielić się czymś bardzo ważnym, otóż: sztuka z założenia nie jest zrozumiała. Jest dziwna, inna, niekonwencjonalna, kontrowersyjna, ale na pewno nie nudna, sztampowa i błyszcząca się złotem, jak łańcuchy 50 Centa. Bo to sztuka, a sztuka wymaga pewnej dozy wyrozumiałości. Ja, podczas oglądania jakiegokolwiek filmu, który jest w jakimś stopniu przemyślany, staram się przede wszystkim, zaakceptować koncepcję reżysera. Nie musi mi się ona podobać, nie muszę jej rozumieć, ale przynajmniej się staram. Akceptuję. Ok, ktoś sobie chciał zrobić czarno- biały film, jednak nie dam negatywnej oceny za samą formę. Oceniam całokształt. Ktoś stworzył film o małpach i nie skrytykuję go, bo szympans rzucał bananami. Niestety, takiego zdania nie są niektórzy Filmwebowicze, które często po całkiem niezłych filmach, jadą jak po łysej kobyle. Czemu? Bo owe filmy odbiegają poza to, co widzą. Bo wymagają czegoś, na co ich nie stać, na co nie są gotowi i wystarczająco dojrzali. Bo są krótkowzroczni i mało tolerancyjni.

Podzieliłabym więc Filmwebowiczów na pewne kategorie. A oto one.

Kategoria pierwsza: Nie widziałem, ale się wypowiem.

Chyba najbardziej znana, spotykana praktycznie wszędzie. Użytkownik nie widział filmu, jednak go krytykuje, bo: a) gra tam nielubiany aktor, b) nie lubi reżysera/ scenarzysty/ dźwiękowca/ cioci, która właśnie kupiła film na DVD, c) hejtuje dla zasady, d) tysiąc innych argumentów, bo przecież taka osoba ma ich sporo w zanadrzu. Co z tego, że większość z nich jest właściwie, niedorzeczna?


Kategoria druga: Kto mi wytłumaczy...?

Typ najbardziej upierdliwy i nieznośny. Dana osoba nie oglądała do końca filmu, bo miała ciekawsze rzeczy do ogarnięcia (jak wyjście z psem na półgodzinny spacer, zrobienie prania czy pogaduchy na klatce z sąsiadką o problemach w związku), więc wymaga od bardziej ogarniętych odbiorców, by wyjaśnili jej, o co właściwie chodziło w tej beznadziejnej końcówce? A co mówił ten aktor do drugiego, bo lektor wówczas tego nie przetłumaczył... (Co za pech). A dlaczego ona za niego nie wyszła, kto mi to wyjaśni? Jeśli ta osoba w końcu doczeka się upragnionego wyjaśnienia tych, którzy patrzyli z uwagą, wciąż jest niezadowolona. I film otrzymuje niską ocenę.


Kategoria trzecia: Dałbym 7, ale zawiodłem się na końcówce

Czy czymkolwiek innym. O ile mi wiadomo, film oceniamy całościowo, nie zaś jedną nieudaną scenę czy niesatysfakcjonujące nas zakończenie. Okazuje się jednak, że końcowa scena w wielu przypadkach może zaważyć na ocenie filmu. Powiem z własnego doświadczenia, iż mało który film satysfakcjonuje nas od pierwszej minuty aż do końca. W pewnej sekundzie może nas nużyć, co nie oznacza, że jest zły. Zdarzają się filmy, które trzymają w napięciu praktycznie cały czas albo mamy wyjątkowo dobry humor, ale nie oszukujmy się, to należy do rzadkości.


Kategoria czwarta: Co ona ma na głowie?

Czyli dosyć płytka ocena filmu, bo użytkownik skupia się na stylizacji bohatera, nie na fabule i grze aktorskiej. Bohater nie myje włosów, więc od razu jest krytykowany... aktor. No bo to jego wina, że bohater choruje na białaczkę albo prowadzi grę na śmierć i życie z porywaczami, więc zapomniał się uczesać. Jaka szkoda. Nie liczy się nic, poza takimi drobiazgami, jak wspomniane włosy, a więc brzydka fryzura czy ogólny, niezbyt atrakcyjny wygląd. No bo przecież w filmach grają zawsze tylko młodzi i piękni... To też może być przyczyną niskiej noty filmu.


Kategoria piąta: Tylko nie Gosling

Bardzo podobna do pierwszej, z tą różnicą, że użytkownik pokusił się o obejrzenie filmu. Jednak nie jest zadowolony z aktora wcielającego się w postać, przez co nie skupia się na fikcyjnych bohaterach, a na realnych osobach. To mu nie pozwala zdystansować się do filmu, gdyż niechęć ta jest zbyt wielka. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że po raz kolejny dany film całkiem niesłusznie dostaje niską notę. Czyja to wina, że chciałeś, by w tę rolę wcielił się inny aktor?


Takich charakterystyk czy dosyć częstych zachowań, jest od groma. Są tzw. wielcy znawcy, którzy nie potrafią docenić czyjejś pracy, a są i zawodowi "jedynkowicze", którzy skrytykują film, bo jest czarno biały, niemy, stary albo sztampowy. Ale czy faktycznie zasługuje na najniższą notę tylko dlatego, że nie spełnia Twoich prywatnych oczekiwań? Nikt Ci nie każe oglądać filmów, których nie lubisz. Dlatego nie zabieram się za X many czy Wolveriny, by "jedynkować". Każdy film ma swoich zwolenników (nawet ten najbardziej niedorzeczny), więc nie krytykujmy, jeśli nie mamy ku temu wyraźnych powodów.

Krótka historia Myszki Miki



Znacie ją jako sympatyczną postać w czerwonych portkach z charakterystycznymi okrągłymi uszami. W tym roku obchodzi swoje osiemdziesiąte szóste urodziny. Lecz jako staruszek, całkiem nieźle się trzyma. Mowa, oczywiście, o Myszce Miki, na której wychowuje się już czwarte pokolenie. Debiutowała 15 maja 1928 roku odcinkiem Plane Crazy (ang. Zwariowany samolot), jeszcze w odcieniach czerni i bieli. Nie była jednak sympatyczną myszą, jaką znamy dzisiaj. Wręcz przeciwnie, nie sprawiała pozytywnego wrażenia. A wyglądała tak...

Myszka Miki - 1928 rok


Dobrze widzicie - ówczesny Miki trzyma w dłoniach książkę pod tytułem: How to fly (ang. Jak latać), gdyż fascynował się samolotami i pragnął wzbić się wysoko, ponad chmury. Niestety, nie miał albo wystarczającej wiedzy, albo szczęścia, bowiem jego aeroplan nie chciał go słuchać. 

Wspominałam, że debiut Mikiego datuje się na 1928 rok. Zapomniałam dodać, iż swojego pierwszego występu doczekał się razem z Mini, do której czuł niebywałą słabość. Nie mógł powstrzymać się od adorowania Pani Myszki i był gotowy do zdobycia całusa od niej... siłą! Nie mówił też zbyt wiele. Wolał gwizdać. 



Stanowczo jest największą dumą Walta Disneya, który nawet użyczył myszce swojego głosu. Ale mimo to, najsłynniejszemu marzycielowi Ameryki, nie powodziło się najlepiej. Jego współpracownicy odeszli do konkurencji, a on zmagał się z długami. Tworząc pierwszy udźwiękowiony odcinek (trzeci z kolei - Steamboat Willie, czyli Parowiec Willie), wiele ryzykował. Opłaciło się. Pogwizdujący Miki w swoim parowcu wcale nie wygląda, jak twór z końca lat 20' ubiegłego stulecia. To wszystko dzięki technologii wybiegającej poza tamtejsze czasy, którą zastosował Walt Disney.


Nim kreskówki Disneya pojawiły się w kolorze, skupił się na zsynchronizowaniu dźwięku 
z ruchami bohaterów. Do swoich krótkometrażowych animacji wykorzystywał genialne symfonie. Muzyka stanowi integralną część akcji, wyznaczając tempo.

W kolejnych latach do Myszki Miki dołączył: Pluto (Just Dogs, 1932), Goofy (Mickey's Revue, 1932) i wreszcie Kaczor Donald (The Wise Little Hen, 1934) z Daisy (Don Donald, 1937). Jednak Miki początkowo wcale nie nazywał się Miki, tylko... Mordimer. Disney chciał zostać przy tym imieniu, jednak jego żona uważała, że imię to brzmi zbyt dziewczęco. Ostatecznie, Mordimer stał się rywalem Mikiego do ręki Mini.


Miki zagrał też w Oscarowym projekcie Fantazja (Fantasia, 1940), składającym się na osiem animacji przedstawiających największe arcydzieła muzyki klasycznej (m. in Dziadka do orzechów, Ave Marię czy Święto wiosny). Nie tylko więc widownia doceniła kunszt Disneya, stało się tak ze strony krytyków filmowych. Fantazja jest pierwszą na świecie animacją obrazującą muzyczne dzieła artystyczne. 

Myszka, jak i jej przyjaciele pojawili się w kolorach już na początku lat 30' XX wieku. Prawdopodobnie jest to rok 1935, zaś w On Ice, czyli Na lodowisku bohaterowie po raz pierwszy występują w komplecie. Brakuje tylko Daisy, gdyż dołącza do ekipy dwa lata później.

Na sam koniec, mój ulubiony odcinek przygód poczciwej Myszki Miki. Nosi nazwę Mickey Plays Papa (ang. Mickey tatusiem).



Niech nie ujdzie Waszej uwadze, iż początek utrzymany jest w klimatach... horroru! Tak samo, jak odcinek, w którym Pluto zostaje porwany przez demonicznego doktora (The Mad Doctor, 1933). Można się przestraszyć.

Mimo że Miki wraz z jego przyjaciółmi nieuchronnie się starzeje, wcale nie traci na humorze i swym wyjątkowości. Mimo że dzieciaki teraz częściej sięgają po pełne agresji kreskówki z Cartoon Network, mam nadzieję, że tak szybko nie zapomną o Disneyowskiej Myszce. Byłoby wszak szkoda, żeby coś tak niepowtarzalnego poszło w niepamięć. 

Ernest i Celestyna / Ernest et Célestine




Przedstawiam Wam uroczą francuską animację powstałą na podstawie książki Gabrielle Vincent. Dzieło Daniela Pennaca, z pewnością spodoba się zarówno najmłodszym odbiorcom, jak i tym trochę starszym, aczkolwiek wciąż młodych duchem. Ta namalowana akwarelami opowieść totalnie podbiła moje serce. Zachwyciłam się niezwykłymi postaciami, ogromnie prostą grafiką, a także fabułą. Bajka opowiada o dwóch wrogo nastawionych do siebie grupach zwierząt: myszach i niedźwiedziach. W tych społecznościach obowiązują odmienne zwyczaje i reguły, chociaż jedna rzecz bardzo łączy je ze sobą - uprzedzenia względem siebie nawzajem oraz wpajane już od małego, stereotypy. Niewielkiego rozmiaru gryzonie trwożą na samą myśl o przerośniętych miśkach, zaś brunatni bohaterowie, uciekają na sam widok małych myszek.


W obu grupach działa nawet specjalna policja, gotowa wsadzić do więzienia każdego napotkanego wroga swojej rasy. Brzmi przerażająco, prawda? Nie ma się czego bać, gdyż tę straszną niesprawiedliwość, osładza widok zaprzyjaźnionych tytułowych bohaterów. Relacja ta łatwa nie jest, przecież powinni trzymać się od siebie z daleka... Los jednak lubi płatać figle. Mysz imieniem Celestine oraz niedźwiedź Ernest decydują się przeciwstawić panującemu porządkowi, gotowi oddać za siebie życie. Ich przyjaźń jest czysta, bo pozbawiona nie tylko schematycznego myślenia, ale i płynąca głęboko z serca.






 Główni bohaterowie poznają się całkiem przypadkiem i, jak to w życiu bywa, nie od razu przypadają sobie do gustu. Ernest początkowo myśli o zjedzeniu myszki z powodu długotrwałego głodu, jednak Celestine ma na to pewien sposób. Mianowicie, przedstawia się niedźwiedziowi, wyciągając przy tym swoją chudą łapkę. Co sprawia, że ta dwójka już po krótkim czasie nie wyobraża sobie bez siebie egzystencji? Może to poczucie solidarności (w końcu, oboje znaleźli się w tarapatach...), a może fakt, iż oboje robili coś wbrew sobie? Ernest mianowicie od zawsze czuł w sobie duch artysty - śpiewaka, natomiast Celestine, pragnie zostać znaną malarką, chociaż wszyscy oczekują od niej, by wybrała fach dentystyczny.

Postawa Celestine zasługuje na szczególną aprobatę, bowiem, w odróżnieniu od Ernesta, nie widzi żadnych przeciwwskazań ku przyjaźni z towarzyszem. Nie boi się go. Wątpi też w wyssane z palca historie powtarzane od dzieciństwa przez bezwzględną opiekunkę, która stworzyła mit o Złym Wielkim Niedźwiedziu. A tymczasem, ten niedźwiedź ma gołębie serce!

Na przykładzie tej bajki nasuwa mi się znane przysłowie: "Nie taki diabeł straszny, jak go malują". Nie warto przedwcześnie oceniać innych, skazując na straty. Często okazuje się, że gdy już poznamy obiekt naszych uprzedzeń, odnajdujemy z nim wspólny język, dziwiąc się, że kiedykolwiek mogliśmy coś złego o nim pomyśleć. Ernest i Celestine konfrontują swoje wyobrażenia z rzeczywistością i kiedy dochodzą do wniosku, że nie ma się czego obawiać, nie rozstają się ani na krok. Myślę, że współczesny człowiek mógłby się od nich wielu nauczyć. 

Szczerze zachęcam do zapoznania się z Ernestem i Celestyną. Może zmieni ona Wasz światopogląd? Naprawdę warto poświęcić dla niej dłuższą chwilę.

________________________________________________________________________________

Słowo wstępne



    Przyczyny powstania bloga

Blog stworzyłam z myślą o filmach z racji tego, że są moją małą pasją. Lubię kino niezależne, zwłaszcza europejskie, niszowe. Cenię dramaty, thrillery, jednak moim ulubionym gatunkiem filmowym jest animacja. Można się zdziwić, jak wiele za pomocą grafiki da się przedstawić, zobrazować, czego nie odda film z realnymi istotami.
W całym moim dotychczasowym życiu to właśnie filmy animowane najbardziej podbiły moje serce. Wszystko zaczęło się od filmów Disneya, a ściślej mówiąc, od Pinokia. Już jako dwuletnia dziewczynka naśladowałam tego drewnianego chłopca, który tak bardzo pragnął być człowiekiem. Dzieła Walta Disneya wzruszają, bawią, cieszą, smucą... wywołują zazwyczaj konkretne emocje i w tym tkwi ich siła. 


Teraz, po dziewiętnastu latach od mojego zachwycania się Pinokiem, sięgam po różne animacje, nie tylko disneyowskie (swoją drogą, współczesny Disney nie jest tak wspaniały, jak kiedyś). Upodobałam sobie szczególnie francuskie filmy animowane, o których na pewno jeszcze szerzej napiszę, przynajmniej o kilku z nich.

Nie uważam się za specjalistę od filmów. Jestem, jak to się mówi, zwykłym zjadaczem chleba. Nigdy nie nakręciłam żadnego filmu, ani w żadnym nie zagrałam. Lecz lubię je oglądać, lubię wysuwać wnioski, lubię również je opiniować i recenzować. 


    Dlaczego "Filmoolandia"?  

   

 Mówiąc szczerze, nazwa przez jedne "O" była już zajęta. A tak poważnie... pomyślałam sobie, że skoro będzie to typowy filmowy blog, nazwa musi być adekwatna, korespondować z podaną tematyką. "Filmoolandia" niech będzie zatem taką moją prywatną Krainą Filmów.